Popołudnie było spokojne, ze słońcem zachodzącym nad boczną drogą wijącą się przez pola. Samochody mijały się rzadko, a ciszę przerywał jedynie świerszczów koncert. W małym szarym aucie rodzina wracała do miasta po dniu spędzonym na wsi.

5 dni temu

Popołudnie było spokojne, słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rzucając ciepłe blaski na wiejską drogę przecinającą pola. Samochody przejeżdżały tędy rzadko, a ciszę przerywał tylko świerszczowy koncert. W małym szarym aucie rodzina wracała do miasta po całodziennym wypoczynku na wsi.

Na tylnym siedzeniu pies kundelek o miodowych oczach i siwiejącym pysku wpatrywał się w krajobraz za oknem. Nazywał się Burek i od ośmiu lat był częścią tej rodziny. Dorastał razem z dziećmi, odprowadzał je do szkoły, trzymał straż przy ich łóżkach w burzowe noce.

Ale tego dnia coś było inaczej. Auto zatrzymało się na polnej drodze, daleko od zabudowań. Ojciec, Marek, otworzył tylne drzwi i skinął na psa.

Chodź, Burek, wysiadaj na chwilę.

Pies posłusznie zeskoczył, merdając ogonem, myśląc, iż to przerwa na zabawę albo krótki spacer. Obwąchał ziemię, zrobił kilka kroków i nagle usłyszał odgłos odpalonego silnika.

Odwrócił się w ostatniej chwili, widząc, jak samochód oddala się w siną dal.

Najpierw pobiegł za nim, z uszami przy głowie i sercem w gardle. Nie rozumiał, dlaczego nie zwalniają. Myślał, iż to zabawa. Ale z każdym metrem dystans rosł, aż w końcu kurzu spod kół nie przebił choćby jego wzrok. Zatrzymał się, dysząc, wpatrzony w miejsce, gdzie auto zniknęło za zakrętem.

Siedział tam godzinami, czekając na skraju drogi. Za każdym razem, gdy mijał go jakiś samochód, zrywał się pełen nadziei, by po chwili znów opaść z nosem przy ziemi. Niebo pociemniało, a chłód wżerał się w kości.

Następnego dnia tę samą trasą jechała kobieta o imieniu Kinga. Zauważyła Burka, zatrzymała auto i ostrożnie podeszła.

Hej, piękny zgubiłeś się? szepnęła.

Burek zawahał się. Nie ufał obcym, ale głód i zmęczenie sprawiły, iż podszedł bliżej. Kinga wyjęła z samochodu kawałek chleba i butelkę wody. Pies jadł powoli, nie spuszczając z niej wzroku, jakby próbował odgadnąć jej zamiary.

No chodź, zabiorę cię powiedziała w końcu, otwierając drzwi.

Ku jej zaskoczeniu, Burek wskoczył bez wahania. Może podświadomie czuł, iż nikt po niego nie wróci.

W domu Kinga otuliła go ręcznikiem, dała miskę ciepłej zupy i położyła koc przy piecu. Tej nocy Burek spał twardo, ale czasem przebierał łapami i cicho skomlał, jakby śnił o samochodzie, który zostawił go na tej drodze.

Przez tygodnie Kinga szukała jego dawnych właścicieli wstawiała zdjęcia w internecie, dzwoniła do weterynarzy, rozwieszała ogłoszenia. Nikt się nie odezwał. Powoli Burek przestał być zagubionym psem, a stał się jej psem.

Pewnego dnia, gdy spacerowali po parku, podszedł do nich mały chłopiec. Burek merdał ogonem, a Kinga uśmiechnęła się do niego.

Nie wiem, kto więcej stracił tamtego dnia on, czy ci, którzy go porzucili mawiała później znajomym.

Bo czasem ci, którzy odchodzą, nie rozumieją, iż nie zostawiają tylko psa zostawiają za sobą najwierniejszą i najczystszą część swojego życia.

A Burek, nieświadomie, znalazł to, na co zawsze zasługiwał dom, który nigdy go nie opuści.

Idź do oryginalnego materiału