Dzień 17 sierpnia zapis w pamiętniku
Każdego ranka budził mnie dźwięk drewnianych drzwi stodoły, a w powietrzu unosił się zapach słomy i wilgoci, który jakby przypominał mi, iż wciąż żyję w miejscu, gdzie życie toczy się w rytmie pędu koni i oddechu zwierząt. Mój mały świat należał do rodzinnego gospodarstwa w Mazurach, wioski Głęboka Łąka, gdzie od pięciu lat mieszkam pod rządami Karoliny mojej macochy, której serce zdaje się być tak twarde, jak skórzane pasy, które co wieczór uderzają w moje plecy.
Dziś, stojąc w stajni, usłyszałem szelest krasnoludego ogona, a w ciemności przy wejściu czaił się Burek starodawny K-9, który od lat podążał za naszymi pasterzami, jednak jego oczy były już świadkami wielu wojen i cierpień. Nie to jednak bolało najwięcej. To słowa: Gdyby twoja matka nie umarła, nie musiałbyś ze mną żyć. Wybuchła cisza, a skóra na karku zadrżała, jakby wiatr niesprawiedliwy rozwiewał moje myśli.
Miałem pięć lat, ale kroki moje były ciężkie, jakby nosiły ze sobą długą historię rozdzieraną przez krzywdę i milczenie. Nauczyłem się chodzić po podwórzu bez szelestu, oddychać jedynie wtedy, gdy nikt nie patrzył.
Stojąc przy wody, zbliżyłem się do starej klaczy Róży, której szare futro nosiło ślady wielu zim. Dotknąłem jej grzbietu otwartą dłonią i szepnąłem: jeżeli nie mówisz, ja też nie będę». Wtem rozległ się krótki krzyk, jakby piorun przebił ciszę. To znowu ona, Karolina, weszła z biczem w ręku, ubrana w białą suknię z haftem i warkocz opleciony wianuszkiem bzu. Z daleka wydawała się szacunkiem wytłumaczonym, ale w bliskim zasięgu pachniała octem i gniewem skrytym.
Zrzuciłem wiadro, ziemia wchłonęła wodę jak spragniony pęcherz. Słyszałem jej słowa: Mówiłam, iż konie jedzą przed świtem. Czy twoja matka nie nauczyła cię tego przed śmiercią?. Nie odpowiedziałem, tylko spuściłem wzrok. Jeden cios przeszył moją pleśń jak lodowy szpadel, kolejny spadł niżej, a Róża umknęła kopytem pod ziemią, krzycząc: Patrz na mnie, kiedy mówię.
Zza okna obserwowałam Nadzia, siedemlatka z różową wstążką w włosach i nową lalką w dłoniach. Jej matka kochała ją, ale ja traktowałam ją jak plamę, której nie zmyje się mydłem. Wieczorem, gdy wioska zebrana była w modlitwie przy dzwonie, Karolina czuła się pewna, iż nic nie powstrzyma jej od dalszego bicia.
Wykreśliła się do krawędzi wybiegu i położyła pyska na gnijącej desce, mówiąc: Rozumiesz? Wiesz, jak to jest, kiedy nikt cię nie chce. Koń mruknął, a ja obserwowałem to z oddali, jakby patrzył w przeszłość.
Pewnego dnia po zakurzonym szlaku przyjechały czarne furgonetki z logotypem Państwowego Ochrony Zwierząt. Na wysokim miejscu stała wysoka brązowa kobieta z południowego akcentem Anna Wierzbowska w butach z podartej skóry i teczce pełnej papierów. Przy niej szedł Zorzy, szary pies z mocno przyciemnionymi uszami, który już widział więcej niż jeden człowiek mógłby znieść.
Zorzy podszedł prosto do białego podłogowego mężczyzny, Fishera, który zamiatał gnojowicę między stogami siana. Nie szczekał, nie warczał patrzyła w nas dwie złamane dusze. Zorzy usiadł naprzeciw mnie, nie węszył, nie dotykał, po prostu stał, jakby mówił: Jestem tu, widzę. Karolina odwróciła się, jej oczy stały się jak węże pod słońcem.
Podszedł do mnie i położył łapę przy moim kolanie, patrząc tak, jakby pytał: Czy mogę pomóc?. Nie odpowiedziałem, tylko przycisnąłem usta, pamiętając, iż ból w naszej rodzinie przeżywa się w ciszy.
Następnego poranka, kiedy mgła przyleciała nisko nad pola, przy bramie stała biała furgonetka z emblematem PZW. Zatrzymała się, a wóz warczał pod ciężarem kartonów i dokumentów. Zorzy podszedł, poczuł zapach ziemi i lekko przygniótł moją rękę.
Jak się masz, chłopcze? odezwał się głosuł wiatru, a ja podniosłem się, trzymając wiadro, które wydawało się cięższe od mojego ciała. Nie płakałem, jedynie otworzyłem usta, by wypowiedzieć słowo, które w końcu mogło się wydostać: Dziękuję.
Dzień po dniu, Zorzy stał przy mnie, kiedy przychodziły inspekcje, gdy przychodziły przygody, gdy przychodziły krzyki. Jego ciche przyjęcie, jego pasterza serce, stało się mostem, którego nie potrafiłam zbudować z człowiekiem.
W sądzie w Olsztynie, wypełnionym szmerem starych kamieni i skargą starych spraw, sędzia Kowalska wysłuchała wszystkich. Karolina, z biczem w ręku, stała jakby gotowa do kolejnego ataku, ale Zorzy podszedł, położył głowę na moich kolanach i spojrzał w oczy sędzi, jakby mówąc: odpowiedzialność nie zawsze przychodzi w postaci krzyku.
W końcu, po wielu godzinach, sędzia wydała wyrok: trzy lata zawieszenia kary, odebranie opieki Karolinie i nakaz terapii. Karolina nie płakała, ale patrzyła na mnie z mieszaną ulgą i gniewem. Zapłaciła grzywnę w złotych, a ja w końcu poczułem, iż nie jestem już jedynie ciężarem.
Teraz, kiedy słońce zachodzi za lasem, a mgła delikatnie otula pola, siedzę na kamieniu przy bramie, trzymając w ręku ołówek i kartkę. Zorzy leży przy moich stopach, a w oczach jego widać spokój, którego nie potrafiłem znaleźć wśród krzyków i bicza. Patrzę na daleki horyzont i myślę, iż każdy z nas zasługuje na chwilę ciszy, w której nie trzeba krzyczeć, by zostać usłyszanym.
Jutro spróbuję naryszyć kolejny rysunek nie o ranach, nie o krzywdzie, ale o zielonych łąkach i wschodzącym słońcu. Bo choćby w najciemniejszej nocy, kiedy wiatr zimny dmucha po poddaszu i podnoszą się echo dawno zapomnianych obietnic, wciąż pozostaje miejsce, w którym serce może odetchnąć.
Iwo Głębony (5 lat) (Głęboka Łąka, Mazury)