DZIENNIK STRAŻNIKA ZMIERZCHU
Nazywam się Stanisław, ale wszyscy w wiosce mówią na mnie „pan Staś”. Mam siedemdziesiąt dwa lata, a moje życie, jak większości starych ludzi, to ciąg rutyny i wspomnień. Mieszkam sam w drewnianym domu na skraju lasu, na południu Polski, gdzie mgła wciska się przez szpary, a wiatr świszcze między sosnami jak stara skarga. Pięć lat temu moja żona, Jadwiga, odeszła cicho pewnej zimowej nocy. Od tamtej pory czas płynie wolniej, ciężej, a noce są jeszcze chłodniejsze.
Dzieci wyjechały daleko, goniąc za własnymi marzeniami i obowiązkami. Na początku dzwonili czasem, potem wiadomości stawały się rzadsze, aż w końcu zapanowała cisza. Nie mam do nich żalu życie toczy się dalej, nie oglądając się za siebie, a człowiek uczy się przyjmować nieobecności jak część codziennego krajobrazu. Ale bywają dni, gdy samotność ciąży jak zbyt ciężki płaszcz, dusi i przygniata ramiona.
Mój dom jest prosty, taki, który trzeszczy z każdym krokiem i przechowuje echa głosów, które kiedyś go wypełniały. Ogród, który niegdyś kwitnął pod opieką Jadwigi, teraz to dzika przestrzeń, gdzie wysoka trawa i polne kwiaty walczą o odrobinę słońca. Lubię siadać na ganku o zmierzchu, z kubkiem herbaty w dłoniach, i patrzeć, jak las powoli pogrąża się w mroku. Czasem zamykam oczy i słucham śpiewu ptaków, szumu wiatru, dalekiego szczekania psa z sąsiedztwa.
Pewnego wieczoru, gdy powietrze pachniało wilgotną ziemią, a niebo zabarwiło się na pomarańczowo, po raz pierwszy zobaczyłem lisa. Był chudy, z potarganą sierścią i widocznymi żebrami, pysk miał umazany błotem. Przeszukiwał śmieci, które zostawiłem przy furtce, poruszając się ostrożnie, jakby bał się być zauważony. Stałem nieruchomo, obserwując go z daleka. Nie czułem strachu ani złości, tylko dziwną ciekawość.
Nie przegnałem go. Tej nocy, gdy przygotowywałem kolację, odłożyłem kawałek chleba i trochę wczorajszego mięsa, zostawiając je na skraju ogrodu. Zasypiałem, zastanawiając się, czy wróci. I wrócił. Następnego dnia, i kolejnego, i jeszcze następnego. Każdego wieczora, gdy słońce chowało się za horyzont, a chłód wślizgiwał się przez okna, lis pojawiał się bezszelestnie, siadał kilka metrów od domu i czekał na swój posiłek.
Na początku nie wymienialiśmy słów lisy nie mówią, a ja też nie miałem wiele do powiedzenia. Ale z czasem zacząłem do niego mówić. Opowiadałem mu proste rzeczy: jaka była pogoda, co mi się przyśniło, co tam dziś bardziej bolało. Słuchał w milczeniu, żółtymi oczami, głębokimi, które nie oceniają i nie pytają. Jadł powoli, nie spuszczając ze mnie wzroku, po czym znikał w ciemności jak cień.
Tak narodził się nasz rytuał. Każdej nocy, kładąc jedzenie na trawie, mówiłem do lisa jak do przyjaciela od lat. Jego obecność dobrze mi robiła. Nie czułem się już tak samotny miałem kogoś, kto czekał na mój gest, kogoś, kto dzielił ze mną tę chwilę towarzystwa. Zacząłem wychodzić więcej do ogrodu, pielęgnować go trochę, zbierać suche gałęzie. Czułem, iż w pewnym sensie on i ja potrzebujemy siebie nawzajem.
Pewnej nocy zima uderzyła z całą mocą. Wiatr wył, a deszcz tłukł w dach, jakby chciał go zerwać. Wyszedłem na zewnątrz, by zabezpieczyć okno, poślizgnąłem się na błocie i upadłem. W nodze przeszył mnie ostry ból wiedziałem, iż nie wstanę. Telefon, zawsze w kieszeni, nie miał zasięgu. Krzyczałem o pomoc, ale odpowiedział mi tylko wiatr.
Zimno wsiąkało w kości. Drżałem nie tylko z bólu, ale i strachu. Myślałem, iż to koniec, iż nikt mnie nie znajdzie, aż będzie za późno. Zamknąłem oczy i modliłem się nie za siebie, ale za dzieci, by nie czuły winy, gdy usłyszą wiadomość.
Wtedy poczułem to ciepło, delikatną obecność. Otworzyłem oczy: lis siedział przy mnie, opierając pysk o moją nogę. Nie stał w cieniu, nie uciekł. Pozostał nieruchomy, oddychając spokojnie, jakby wiedział, iż go potrzebuję. Nie zrobił nic więcej, tylko był przy mnie. Jego ciepły oddech i spokojne spojrzenie dały mi siłę, by nie poddawać się.
Minęły godziny, a może tylko minuty, zanim z trudem podniosłem się. Lis nie odszedł, póki nie upewnił się, iż jestem w porządku. Gdy w końcu wróciłem do domu, zniknął między drzewami, cicho jak zawsze. Tej nocy, grzejąc się przy piecu, zrozumiałem, iż coś między nami się zmieniło. Już nie był tylko głodnym zwierzęciem, a ja nie tylko samotnym starcem. Byliśmy, w pewnym sensie, towarzyszami.
Od tamtej pory nie mówię, iż żyję sam. Każdej nocy, gdy zostawiam jedzenie na trawie, mówię do lisa jak do przyjaciela. Mówię: Nie jesteś moim pupilem. Jesteś moim gościem. A to, dla kogoś, kto spędza dni w samotności, zmienia wszystko.
Z czasem zdrowie mi się poprawiło. Zacząłem wychodzić więcej, spacerować po lesie, oddychać porannym powietrzem. Wstawałem z myślą o wieczorze nie z lęku przed ciemnością, ale z nadzieją, iż wśród drzew pojawią się żółte oczy i przyjdą zjeść ze mną.
Lis stał się częścią mojego życia, choć on tego nie wie. Nie obchodzi go sława ani media. Niedawno wnuczek, odwiedzając mnie, nagrał go i wrzucił do internetu. Historia stała się popularna, przez kilka dni dostawałem telefony i wiadomości od obcych ludzi, gratulujących niezwykłej przyjaźni. Ale lisowi to obojętne. Przychodzi tak jak zawsze, bez hałasu, bez zdjęć, bez lajków. Siada wieczorem przed staruszkiem, który go karmi, i towarzyszy mu w ciszy.
Czasem myślę, jak wiele się zmieniło od odejścia Jadwigi. Na początku samotność była nie do zniesienia, cień wydłużający się z każdym dniem. Teraz, dzięki chudemu, głodnemu lisowi, wiem, iż towarzystwo może przyjść z najmniej oczekiwanej strony. Że przyjaźń nie zawsze hałasuje czasem tylko oddycha obok i czeka, aż noc minie.
Lubię myśleć, iż w głębi duszy wszyscy jesteśmy troA teraz, gdy wiatr znów szeptem opowiada stare historie, a księżyc oświetla nasz codzienny rytuał, wiem, iż choćby najdrobniejsze światło w ciemności może stać się całym światem.

 8 godzin temu
                                                    8 godzin temu
                    


