Atak trwał cztery minuty. Pies nie miał smyczy ani kagańca. Świadkowie krzyczeli, polewali zwierzę wodą, próbowali odciągnąć. Nic nie pomagało. Mały terierek nie miał szans. A to nie był pierwszy atak tego psa na Saskiej Kępie.

Fot. Shutterstock
Pani Elżbieta szła ze swoim psem Leosiem po spokojnej ulicy Walecznych na warszawskiej Saskiej Kępie. Było popołudnie 14 października, zwykły jesienny wtorek. Terierek zatrzymał się i zaczął węszyć trawkę. To był ostatni spokojny moment przed tragedią, która rozegrała się w ciągu kilku sekund.
Z jednej z posesji wybiegł duży pies – pitbull lub amstaff – bez smyczy, bez kagańca, bez jakiejkolwiek kontroli właściciela. I rzucił się na Leosia. Atak był tak brutalny, iż świadkowie do dziś nie mogą wyrzucić z pamięci krzyków właścicielki i tego, co zobaczyli na chodniku.
Cztery minuty piekła na chodniku
„To był ułamek sekundy. Zobaczyłam wielki łeb nad Leosiem” – relacjonuje pani Elżbieta w rozmowie z TVN24. Próbowała wyrwać swojego psa z paszczy napastnika. Całymi siłami rozdzierała szczęki zwierzęcia. Bezskutecznie.
Atak zauważyli przechodnie i właściciele sklepów przy ulicy. Kobieta z punktu usługowego po drugiej stronie ulicy podbiegła z wiadrem wody. Polała psa. Nie pomogło. Jeden z mężczyzn próbował odciągnąć zwierzę na bok. Drugi rzucił kurtkę między oba psy, żeby rozdzielić je. Wszystko na nic.
„Wszystko trwało mniej więcej cztery minuty. To jest tak szokujące, iż tego nie da się 'odzobaczyć’ i 'odsłyszeć’ wrzasku pani Eli” – mówi świadek zdarzenia. „Tego małego psa nie było widać. Pani Ela leżała na ziemi, a ten wielki pies stał nad nią nieruchomo. Wielkie bydlę. Straszne to było.”
Agresywne zwierzę uciekło dopiero gdy po raz drugi zostało zalane wodą. Ale było już za późno. Jeden z mężczyzn zawinął Leosia w bluzę, drugi zawiózł panią Elżbietę z psem do lecznicy weterynaryjnej. Tam terierek odszedł.
Połamane palce i stany lękowe
Dla pani Elżbiety to dopiero początek koszmaru. Sama została pogryziona w obie dłonie, próbując ratować swojego psa. Trafiła do szpitala, gdzie spędziła dobę. Lekarze podali jej serię zastrzyków – przeciwko wściekliźnie i tężcowi. Zdiagnozowali złamanie dwóch palców i liczne rany na dłoniach.
Fizyczne obrażenia to jedno. Gorsze są te psychiczne. „Leoś umarł, sama jestem pogryziona i mam złamane palce. Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim poradzę. Jestem na silnych lekach, mam stany lękowe i nie wiem, jak sobie z tym dam radę” – przyznaje kobieta.
Pani Elżbieta nie jest w stanie wyjść z domu. Nie może patrzeć na smycz Leosia. Boi się dźwięku szczekania psów za oknem. Terapeutka mówi o zespole stresu pourazowego. To może trwać miesiące, a choćby lata.
„To nie była pierwsza taka sytuacja”
Najgorsze jest coś innego – okazuje się, iż mieszkańcy Saskiej Kępy doskonale znali tego psa. I wiedzieli, iż jest niebezpieczny.
„To nie jest pierwsza taka sytuacja. Ten pies pogryzł już niejedną osobę i niejednego psa. Jest puszczany bez zabezpieczenia, bez smyczy, bez kagańca” – twierdzi adwokatka Kinga Morlińska, wiceprzewodnicząca sekcji praw zwierząt przy Okręgowej Izbie Adwokackiej.
Pani Elżbieta potwierdza: „Ten pies niejednokrotnie biegał już luzem i zaatakował. Nigdy nie skończyło się to tak tragicznie.” W okolicy znajduje się przedszkole. Przy ulicy Walecznych bawią się dzieci z okolicznych domów. Co by się stało, gdyby pies zaatakował dziecko zamiast terierka?
Pytanie brzmi: dlaczego właściciele wiedzieli o agresywnym charakterze psa i mimo to wypuszczali go bez zabezpieczeń? Dlaczego nikt wcześniej nie zareagował? Czy naprawdę musiało dojść do śmierci zwierzęcia, żeby sprawę zgłoszono na policję?
Co grozi właścicielowi agresywnego psa? Sprawa jest przedmiotem policyjnego dochodzenia. Na razie nikomu nie przedstawiono żadnych zarzutów.
Saska Kępa ma problem z agresywnymi psami?
To nie pierwsza taka sytuacja na Saskiej Kępie. W 2021 roku portal Eska.pl publikował materiał o „mapie zagrożeń dla psów” na Saskiej Kępie – miejscach, gdzie psy trafiały na zatrute jedzenie, mięso nafaszerowane szpilkami, szkło czy zepsutą żywność.
Mieszkańcy dzielnicy od lat sygnalizują problem bezpieczeństwa związanego ze zwierzętami – zarówno trucicielem, jak i agresywnymi psami wypuszczanymi luzem. Lokalne grupy na Facebooku pełne są ostrzeżeń o konkretnych psach i konkretnych lokalizacjach.
Problem w tym, iż dopóki nie dojdzie do tragedii, nikt nie reaguje. Policja bagatelizuje zgłoszenia. Straż miejska wystawia mandaty, które nic nie zmieniają. Właściciele agresywnych psów czują się bezkarni.
Dopiero gdy ginie zwierzę albo zostaje ciężko ranny człowiek, sprawa trafia do prokuratury. Wtedy już jest za późno. Ktoś już poniósł nieodwracalną stratę.