**Dziennik, 15 sierpnia**
To zdarzyło się zeszłego lata. Ciepły, słony wiatr od Bałtyku muskał twarze rybaków, a słońce, jeszcze nie zmęczone letnim skwarem, igrało z falami. Port wyglądał jak zawsze stare deski, skrzypienie lin, zapach wodorostów i soli. Tu zaczynał się i kończył każdy dzień: naprawianie sieci, wyładunek połowu, rozmowy o pogodzie i szczęściu. Nic nie zapowiadało cudu.
A jednak cud wynurzył się z głębin.
Najpierw usłyszeli plusk coś mokrego i zwinnego wyskoczyło z wody i przebiegło po pomoście. Wszyscy podnieśli głowy. Na drewnianych belkach stała wydra. Samiec. Mokra, drżąca, w oczach miał panikę i błaganie. Nie uciekała, nie chowała się, jak zwykle robią dzikie zwierzęta. Biegała między ludźmi, dotykała łapą butów, wydając cienkie, niemal dziecięce skomlenie, po czym znowu biegła na krawędź pomostu.
Co to, u diabła, ma być? mruknął jeden z marynarzy, odkładając zwój liny.
Wyrzuć ją, sama odejdzie.
Ale nie odeszła. Błagała.
Starszy rybak, którego twarz poorana była zmarszczkami od słońca i wiatru, nazywał się Bogdan. Nagle coś zrozumiał. Nie był biologiem, nie czytał naukowych artykułów. Po prostu w jego oczach zapaliła się iskra instynkt z czasów, gdy człowiek i natura mówili tym samym językiem.
Czekajcie szepnął. Ona chce, żebyśmy poszli za nią.
Ruszył w stronę wody. Wydra natychmiast pobiegła naprzód, co chwilę oglądając się, by sprawdzić, czy idą.
I wtedy Bogdan zobaczył.
W dole, w plątaninie starych sieci, wodorostów i porwanych lin, miotała się druga wydra. Samica. Łapy miała ciasno uwięzione, ogon bezsilnie uderzał o wodę. Każdy ruch wciągał ją głębiej. Dusiła się. W oczach przerażenie. Obok, tuż przy powierzchni, pływał mały kłębek futra, tulący się do matki, nie rozumiejąc, co się dzieje, tylko czując śmierć.
Samiec, który przyprowadził pomoc, stał na pomoście i patrzył. Nie skomlał, nie biegał. Tylko patrzył. A w jego spojrzeniu było więcej człowieczeństwa niż w wielu ludziach.
Szybko! krzyknął Bogdan. Tu jest! Zaplątała się w sieci!
Rybacy rzucili się na krawędź. Ktoś wskoczył do łodzi, inny zaczął przecinać sieć. Wszystko działo się w napiętej ciszy, przerywanej tylko ciężkim oddechem zwierzęcia i pluskiem fal.
Minuty wydawały się godzinami
Gdy w końcu uwolnili samicę, była już na granicy wyczerpania. Drżała, ledwie poruszała łapami. Ale mały przytulił się do niej, a ona delikatnie polizała go po głowie.
Wrzućcie je z powrotem! ktoś krzyknął. Do wody! Szybko!
Ostrożnie wypuścili je na głębinę. I w tej chwili matka i młode zniknęli w toni. Samiec, który cały czas nieruchomo obserwował, zanurkował za nimi.
Wszyscy stali jak skamieniali. Nikt nie mówił. Oddychali ciężko, jakby wrócili z bitwy.
A potem, po kilku minutach, woda znów się poruszyła.
On wrócił.
Sam.
Wynurzył się na skraju pomostu, spojrzał na ludzi. Potem powoli, z wysiłkiem, wyciągnął coś sp